Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/176

Ta strona została skorygowana.

— A! ja jestem, niestety! tylko egoistką okropną, z uśmiechem goryczą zaprawnym mówiła dalej Falimirska. Mnie z tą pańską przyjaźnią dobrze, wygodnie, ona mnie uspakaja... Książę, mój dobry opiekun, lubi się o nic nie kłopotać — starzeje... ja w panu widzę podporę... opiekę...
— I na tem się pani nie zawiedzie! rzekł gorąco Moryś — proszę mi wierzyć.
Marszałkowa przybrała wyraz posępny.
— Nie bez przyczyny skarżę się wam, kochany panie Maurycy, na tego mojego serdecznie miłowanego, ale nieopatrznego księcia... Między nami mówiąc, i teraz jakiego mi figla piekielnego wyrządził! Zawsze był regularny w interesach, rachowałam na niego... Jest mi dłużny... mała to rzecz, ale zawsze wchodzi w mój budżet wdowi. W tym roku, gdy byłam pewna, że mi odwiezie... przyjechał, na wieki zapominając co mi winien...
— A! jeśli to pani robi różnicę, podchwycił Moryś — na Boga! proszę mi pozwolić...
— Ale nie — nie! nie! zawołała marszałkowa — za nic w świecie. Pan! ale nie! ja sobie dam rady, Malborzyński mi to znajdzie z łatwością...
— A po cóż ma szukać, kiedy ja mogę w tej chwili, natychmiast usłużyć?...
— Za nic w świecie od pana, od was nie wezmę — zawołała rękami się zasłaniając Falimirska — proszę mi o tem nie mówić, bo się pogniewamy. Przypadkiem i niepotrzebnie się z tem wygadałam po babsku, tylko aby panu dać pojęcie, jak na księcia mało mogę liczyć.
— Wie pani, że ta, doprawdy przesadzona delikatność, niemal mnie obraża — rzekł Moryś. Każe mi pani wierzyć w swą przyjaźń, a nie chce dać jej dowodu... O ileż to idzie?...