Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/192

Ta strona została skorygowana.

W drugim końcu stołu spostrzeżono szepty, i ktoś się zapytał:
— A co to tam za sekreta panowie macie?
— Nic — nic mruknął gospodarz. Pan Suchywilk o polowaniu mi mówi, ale myśliwcom, jak wiadomo, nie zawsze wierzyć...
Ktoś się snadź domyślił o co chodziło i uśmiechnął, lecz oczyma sobie pokazywano Pierzchałę i zamilkli.
Już odmieniano talerze i miano obnosić pekeflejsz, od którego woń się rozchodziła przyjemna przez drzwi kredensowe, gdy — o wilku mowa, a wilk za płotem — chłopak przybiegł coś szepnąć do ucha podkomorzemu, ten się zerwał jak siedział z serwetą umocowaną pod brodą, i nie mówiąc nic nikomu, wybiegł co tchu do ganku.
Nie było w tem nic dziwnego, bo nieraz goście i czasu obiadu podążali do Wierzejek, lecz usłyszano certowanie się niezmierne, a że ucichło wszystko, każde słowo tu dochodziło...
— Ale, proszęż acana dobrodzieja — nim koło dopasują, nim bryczka zajdzie, nie czyńże mi tego dyzhonoru, abyś moim kawałkiem chleba szlacheckiego pogardzał... Usilnie proszę...
— Prawdziwie... że...
— Ża krzywdę to uważać będę... obliguję!
— Panie dobrodzieju...
— Suplikuję — nie puszczę... Łyżka barszczu...
I w progu ukazał się Moryś, którego podkomorzy do żony prowadził. Spojrzeli po sobie goście — zdumienie wielkie...
— Czermiński! zaczęto szeptać.
— Nie może być!
— Słowo daję...
Jadącemu panu Maurycemu prawie u wrot Wierzejek koło się rozsypało... Gościnni ludzie podkomorzego, niemal go zmusili zajść do dworu...