Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/214

Ta strona została skorygowana.

Jaki on był to był, co tam ludzie na niego gadali — a ja go kochałem, dla mnie dobry był...
Kiwnął głową...
— W Warszawsku tem — rzekł z góry patrząc na biedaka szwajcar — o siaką taką służbę trudno, zwłaszcza staremu. Chybaby gdzie za stróża... Nie ujmując panu Łukaszowi, bo to ja przecie na to patrzałem, że mu się lepiej działo — oni tu pozornych ludzi szukają, z prezencyą... Skulony i odarty... u nich kulfona nie wart... A znowu gdzież p. Łukaszowi być stróżem?
Pomyślał zagadnięty.
— Dla czegoż? rzekł: wszystko to lepiej niż pod kościołem siąść i rękę wyciagać... Gdyby kąt ciepły, chleba kawałek, póki ręce służą — zamiatałbym jak i drugi. Honoru nie plami śmiecie...
Westchnął...
Szwajcar się zamyślił mocno, oczy jego od stóp do głowy mierzyły stojącego przed nim... Od czapki wracały do butów, od obówia szły napowrót ku górze...
— Tu u nas, odezwał się — strasznie oni na wielką zakroili paradę. Stróża jeszcze nie mamy, to prawda, ale oni chyba zapotrzebują, żeby w lakierowanych chodził butach... Ja ledwie nieledwie, i to gdy wypróbował ten Włoch bestya, że ubrany wyglądam niczego, dostałem miejsce...
Nie — i taki-bo oni waćpana znają...
Łukasz głową kiwnął:
— Nie myślę ja u nich służby szukać... ale jeślibyś gdzieindziej mi nastręczył...
— Może to być — odparł Żabczyński — postaram się, ręka rękę myje...
Mówili jeszcze z sobą, gdy książę, którego przeprowadzał p. Monti, wyszedł niezmiernie ożywiony, rozmawiając z nim. Łukasz się wnet na bok usunął,