Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/216

Ta strona została skorygowana.

program jakiś p. Montemu, który rozwijając go, miał tę zręczność, iż wszystko przedstawiał księciu, jako pomysł jego własny. Książę Augustulus prawił więc swym znajomym o pałacu tym, jako o utworze, którym się miał szczycić, jako o czemś, w co włożył całą swą duszę...
Powóz księcia oddalił się z wolna, a szwajcar, który tylko dla niego przywdział oficyalne szaty, począł zaraz zdejmować je z siebie, i dębowe wrota, misternie kute we floresy, zamykał, aby spocząć... Jedną już ich połowę był zatrzasnął, gdy spojrzawszy w ulicę, dostrzegł jeszcze w niej stojącego z oczyma w pałac wlepionemi pana Łukasza...
Litość go wzięła nad biedakiem, a miło też było dobyć przy nim coś ze wspomnień o Zamoroczanach.
— Panie Łukaszu — odezwał się kiwając ręką, którą już wydobył z szamerowanego fraka — a proszę do mnie do loży... Choć ciasna — pomieścimy się... Mam kieliszek wódki co się zowie, i serdelki na zakąskę... Pogawędzimy... albo co?
Łukasz, choć się nieco wahał z razu, podszedł, pomógł sam do zamknięcia drugiej połowy drzwi monumentalnych — i powlókł się do izdebki Żabczyńskiego, który zdjąwszy swój mundur, do prostego śmiertelnika był podobny.
Tu przy kieliszku i serdelkach rozpoczęła się romowa żywa o czasach przeszłych, o Czermińskich i ich fortunie — a Żabczyński, który już rozpatrzył się we wspaniałościach i zasłyszał co one kosztowały, kiwnął w końcu głową.
— Aby tylko starego Czermińskiego krwawy pot starczył na te fumy długo... rzekł cicho. Bardzo, mosanie, na fis wzięli, z górnego tonu... trudno długo się w nim utrzymać... Fortuna mówią straszenna — a no! nie ma studni beze dna...