Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/230

Ta strona została skorygowana.

Monti chciał się ujęć za sztuką, przerwał mu stary.
— Wiem już co chcesz powiedzieć! Sztukę kocham, powtarzam... ale na swem miejscu... Ja i konie bardzo lubię, ale do salonu ich nie wprowadzam, boby z niemi furmani przyszli.
Zaczął się śmiać — rozśmiał się choć kwaśno Monti.
Gwarzono tak po trosze. Moryś tymczasem chodził i w wielu rzeczach zupełnie sobie nieznanych się rozpatrywał, które mu budowniczy ochotnie objaśniał. Po wiejskiej obyczajów prostocie, wszystko się tu dziwnem wydawało, z tem obrachowaniem na ułatwienia, których potrzeby surowsze życie nie czuje. Trzeba się było uczyć teoryi nowej, dać sobie wpoić zasady, którym przeciwne cała młodość wszczepiała.
Moryś im więcej patrzał i słuchał, tem się mocniej przekonywał, że pomiędzy tym światem, dla niego nowym, a pierwszym, co mu był znany, do którego był nawykły — leżała niezgłębiona przepaść.
Nie był to już świat chrześciański, oparty na poskramianiu siebie, na zwyciężaniu ciała, na wstrzemięźliwości i wstręcie wyszukanych rozkoszy... całkiem przeciwne idee tu rządziły... Człowiek potrzebował używać, otaczać się najtrudniej zdobywanemi wymysły, aby unikkać najmniejszej boleści, i pomnożyć summę wrażeń przyjemnych...
Z ofiarnego stawał się wymagającym ofiar... Dla tego życia grzechem życia musem było zdobybywanie bogactw, grzechem ich podział, egoizm prawem...
Każdy o sobie powinien tu był myśleć — sam pomagać sobie — i postawiwszy się na ołtarzu, o innych bogach zapomnieć...
Pomiędzy tym światem, a otaczającym i stającym u podnóża, jeden był tylko związek — posługi,