Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/239

Ta strona została skorygowana.

Książę, który z muszli właśnie dojadał pasztecika, cudownie przygotowanego, będącego arcydziełem kunsztu... odjął łyżeczkę od ust.
— Słowo daję, zawołał, że to cud! ta kobieta myśl moją odgadła...
— Ja tylko nie śmiałem mówić — odezwał się Leon, — ale ciągle o tem marzyłem...
— A! to będzie prześlicznie! zakrzyknęła plaszcząc rączkami Felicya... Mnie Moryś też jest niezmiernie potrzebny... Leosia nie zawsze można użyć, tak mu się nie chce ruszyć z domu... a Moryś mi będzie robił sprawunki... Nieprawdaż?...
— Tak — a matka? cicho odparł Maurycy, który oczy trzymał w talerz wlepione.
— Do mamy dojedziesz ile razy zechcesz — rzekł Leon. Ty wiesz, jak ja matkę kocham... ale ona przedewszystkiem teraz potrzebuje ciszy i wypoczynku który nawet my jej przerywamy. Ma księdza proboszcza i pannę Damiannę...
— Ale tak jest! tak jest! zawołała marszałkowa — miałam racyę.
— Cóż ty na to? zapytał Leon brata.
— Godzi się, musi się zgodzić — bo to rzecz rozsądna i słuszna — dodała żywo marszałkowa...
— Nie wątpię i ja — rzekł książę.
Maurycemu trochę wstyd było, usta mu się nerwowo skrzywiły, lękał się być odgadniętym — i rzekł cicho:
— Zobaczymy! Ale kiedy kilka osób się godzi na jedno... trudno się opierać...
Znowu tedy z największą łatwością otrzymało postanowienie marszałkowej sankcyę powszechną. Szło jej wszystko jak po maśle — książę, który trzecią muszlę wypróżniał, spojrzał na nią z porozumieniem, jakby jej chciał powinszować.