Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/270

Ta strona została skorygowana.

było bardzo ożywione. Sprzeczano się, zakładano, chłopcy nabijali broń i za każdym strzałem, to wiwaty, to śmiechy brzmiały. Podkomorzy w letniem ubraniu, spotniały, rumiany, rozjaśniony, ożywiony, zobaczywszy tak pożądanego gościa, strzelbę rzucił, by go powitać. Rad mu był niezmiernie... Podkomorzyna za pamięć dziękowała; obstąpili go zaraz wszyscy: rezydenci, zwykli goście podkomorstwa, ci których już tu spotykał, ściskając, dopytując i okazując mu uprzejmość, jaka tu była rzeczą powszednią.
— Oto mi gość! to mi gość! powtarzał podkomorzy... prawdziwie niespodziany, prawdziwie życzliwy, że nas odwiedzić raczył. Cóż? prosto, słyszę, z Warszawy? co słychać?
Zarzucono go pytaniami o niego samego, o zdrowie matki, o państwo Leonowstwo, de publicis. Wszystkie twarze uśmiechały mu się.
— Ale niechże ja zabawie nie przeszkadzam — zawołał Moryś — przypatrywać się będę.
Nie dano się prosić, bo tu nie było nigdy zbytecznych ceremonij, nie cierpiał ich podkomorzy.
— Panowie do roboty! zakład stoi między panem Węgrowiczem i Slaskim. Węgrowicz właśnie z boku oczekiwał na hasło; figura była ekstra zabawna, w popielatym fraku, ze staroświecka ubrana, wąsik wyszwarcowany, resztka włosów farbowana na kasztanowato, sześćdziesiąt kilkoletni kawaler w pretensyach, nie stający nigdy inaczej, niż w pierwszej pozycyi, jak do tańca, i z jednym palcem założonym w kamizelkę. Strzelec to był sławny... Slaski, ogromna fasa, młody a otyły i wyrosły, istny olbrzym, ale z twarzą rozlaną i kalectwem kolosalnego brzucha... dyszący ciężko... odgrażał się, że w strzelaniu do celu pierwszego pokona. Pomimo gościnnego bardzo powitania Morysia, natychmiast wróciła gorączka do