strzelania, wszyscy zaczęli się sprzeczać, biorąc stronę jedni Węgrowicza, drudzy Slaskiego. Podkomorzy wmieszał się także, a obcy sporom p. Maurycy zostałby sam na chwilę, gdyby nie piękna panna Malwina, która z nim rozpoczęła rozmowę.
— Żal mi pana, że się tak będziesz nudził na wsi... po Warszawie...
— Ja do niej przywyknąć nie miałem czasu; a do wsi i jej życia od dziecięctwa się przyzwyczaiłem...
— A pański brat?
— Ten zamieszka zapewne w Warszawie.
— Słyszeliśmy, że i pan masz tam powracać?
— Rzecz to jeszcze niepewna... matka nasza tak jest sama...
— Ale zdrowa?
— Nie bardzo.
Tak, w sposób pospolity i naturalny, rozpoczęła się rozmowa.
Panna Malwina, wprawdzie niewyszukanemi środkami podtrzymywać ją umiała. Oczy jej żywe, wesołe i śliczna kwitnąca twarzyczka dodawały wyrazom uroku. Było w niej coś tak szczerego, pełnego prawdy, i różnego od tego co Moryś gdzie indziej spotykał, iż mu się prostotą swoją podobała. Piękność to nie była w rodzaju Felicyi, arystokratyczną i wypieszczoną — ale zdrowa, silna, śmiała, a mimo trochy opalenia i bardzo powszedniego stroju, który nic nie maskował i nic nie nadrabiał, mogła wytrzymać najwybredniejszego artysty krytykę. Nic chorobliwego, wymuszonego, uczonego w niej nie było — przedstawiała się jak ją Bóg stworzył, niewiele myśląc o przypodobaniu się. Z pochwałami i uwielbieniami była otrzaskana, bo goście podkomorstwa osypywali ją niemi, szczególniej Węgrowicz, który, że była uboga, a on miał wioskę dobrze zagospodarowaną, nie taił się, iż o rękę jej chciał się dobijać.
Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/271
Ta strona została skorygowana.