W Warszawie życie państwa Leonowstwa coraz świetniejsze przybierało rozmiary... Zbytek nie zna granic... fantazya raz rozpasana nie umie powstrymać się niczem, nowość się staje potrzebą, zmiana koniecznością, — rachuby rzeczywistości nikną z oczu. Leon nigdy rachować nie umiał, nawet w latach młodszych, gdy był do tego zmuszony; teraz zdało mu się to śmiesznością. O majątku własnym i brata, nie rozdzielając ich w myśli nawet, miał pojęcie, że był niewyczerpany. Moryś dla siebie potrzebował bardzo mało, matka mniej jeszcze — oni więc mogli dla honoru familii występować w świecie nie ograniczając się niczem.
Książę nietylko że wstrzymywał na tej drodze, ale najgoręcej te szlachetne dążności popierał. Marszałkowa znajdowała, że niemal byli skąpi, że mogli daleko więcej niż czynili.
Felicya wymyślała coraz nowe rzeczy, a sama jej toaleta pochłaniała summy niezmierne...
Przez jakiś tylko wzgląd dla Morysia, zgłoszono się do niego w sprawie rozszerzenia zimowego ogrodu. Felicya się zawczasu już nim cieszyła, będąc pewna, że go mieć będzie. Monti, któremu nowa robota i do artystycznego służyła popisu i dla kieszeni była powabną, popierał czarodziejski pomysł młodej pani, obiecując, że stworzy coś obudzić mającego podziwienie powszechne...
Tymczasem hr. Teofil, którego miano się pozbyć, mocniej niż kiedykolwiek przylgnął do Czermińskich. Wymógł nawet na sobie, iż się do marszałkowej zbliżył, stał się dla niej nadzwyczaj grzecznym, zaczął się unosić nad jej rozumem, prawić słodycze — a choć piękna pani była nieufną i niedowierzającą, choć się go lękała bardzo, uśpił ją tem, iż się jej przyznał wreszcie, że się — kocha w Felicyi...