Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/289

Ta strona została skorygowana.

— Pozwólcie mi się wmieszać — rzekł. Panu Maurycemu może dziś być trudno mówić otwarcie, ja jutro w imieniu matki pojadę.
Czermińska zaczęła proboszcza całować po rękach. Spojrzał na Maurycego. Ten stał niemy, nie sprzeciwiał się...
— Będę posłuszny w czem matka każe — odezwał się po długim przestanku — lecz rozważmy co to za sobą prowadzi... Oto rozbrat niechybny i zgubę Leosia... Nie będziemy mogli ani go ratować, ani na niego wpłynąć...
— Owszem — zawołał ks. Kaniewicz — przyjdzie na to czas, a zachowasz środki po temu; gdy zostając jak jesteś w dependencyi tych ludzi, toniesz razem z nimi. Ratunku nie ma dla was obu!...
Dajcie mi jutro jechać... Wiem, że na moją suknię kapłańską ściągnę potwarz i zarzuty intrygi. Mało mnie to obchodzi... Obowiązek przedewszystkiem... Kapłanem jestem nietylko u ołtarza i konfessyonału, alem powinien nim być w życiu całem... stróżem sumienia i doradcą...
Nie potrafimy wytłómaczyć stanu ducha Maurycego — który nie zaprzeczając więcej, nie sprzeciwiając się, milczał. Matka tylko spoglądając nań widziała chmurę na twarzy i ból, jaki się na niej malował...
— Trzeba mieć męztwo! dodał proboszcz... Z fałszywej pozycyi zbrojną ręką się wyrąbuje... Co robić? Ludzka rzecz w nią wpaść, zdobyć się należy na odwagę, by wyjść...
Godzina była spóźniona, proboszcz ze stołu zabrał swój brewiarz i chustkę, i chciał odejść zostawiając matkę z synem. Czermińska pośpieszyła za nim, chwytając za rękę.
— A zatem ojcze — jutro — jedziecie jutro?