Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/290

Ta strona została skorygowana.

Spojrzała na Maurycego... ten stał milczący.... mienił się, ale milczał... Proboszcz obrócił się ku niemu.
— Mam jechać? zapytał...
— Ksiądz proboszcz jedziesz od matki naszej, rzekł — ja nie mogę ani śmiem jej woli krępować...
— Jedź, proszę — dodała Czermińska.
Ks. Kaniewicz skłonił się i wyszedł, syn sam na sam z nią pozostał.
— Nie długo ja pewnie pożyję — odezwała się do niego matka — nie opuszczaj ty mnie przynajmniej. Leoś, którego tak kochałam, stracony dla mnie. Ufam, że mi serca jego nie odebrali — ale widzieć go nie mogę, ani się nim cieszyć... a obawy mam wielkie...
Nieboszczyk pracował — dodała oczy wlepiając w ziemię — nie godzi się, aby jego trud, poszedł marnie... ty przynajmniej zachowaj i ratuj co można...
Po przerywanej rozmowie, Moryś odszedł na górę, w niezgodzie z sobą, znękany, zmęczony — poruszony tak, że o śnie myśleć nie mógł. Obu ich wychowanie czyniło mało nawykłymi do użycia energicznego woli własnej. Leona pieściła matka i uczyniła egoistą posłusznym chwilowym zachciankom; Morysia terroryzował ojciec... Nie umieli teraz znaleźć drogi, ani dopatrzyć celu życia...
Maurycemu żal było tej pierwszej miłości niezdrowej, w którą on ze swej strony włożył całe młode serce i marzenia — a za tę ofiarę zyskał tylko dobrze odegraną komedyę — wziętą za prawdę. Żal mu było tej przyjaźni kobiety miłej, która go pierwsza podniesła i dała mu uczuć, że był wart coś, że mógł przywiązanie pozyskać. Stosunki nie były jeszcze zerwane stanowczo, ale zachwiane... Wspomnienie chwil spędzonych w Holmanowie i Warszawie dręczyły go, bo wiedział, że już powrócić nie miały.