Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/292

Ta strona została skorygowana.

wedle nich i własnej woli; słuszna, by Maurycy też miał rozwiązane ręce...
Marszałkowa słuchała bawiąc sie wziętą ze stolika flaszeczką, którą niekiedy do nosa przykładała.
— Jakoś się to z początku inaczej składało — rzekła, — miałam zaufanie pani Czermińskiej. Chcieliśmy mając z sobą Maurycego, przyszłym jego zająć się losem. Wychowanie jego było dosyć zaniedbane, pobyt w Warszawie byłby je uzupełnił. Spodziewam się, że co do majątku nikt nas nie posądza, byśmy go sobie przywłaszczać chcieli, lub Maurycego krzywdzić. Maurycy wspólnie żyć miał z nami i ponosić koszta... Gwałtem go sobie zabierać nie myślimy. Robiliśmy to w jego interesie... Matka ma swoje prawa...
Ksiądz słuchał z uwagą.
— Maurycy i przez ojca, rzekł, i z charakteru swojego więcej jest przygotowany do spokojnego życia na wsi...
Marszałkowa milczała, uśmiech trochę szyderski błądził po jej ustach.
— Wola matki waży wiele, a nawet dla fantazyi matki syn może coś poświęcić; lecz — dodała — należałoby dobrze się rozpatrzyć, jakie jest własne usposobienie i wola pana Maurycego, a zbytnich od niego ofiar nie wymagać...
— Zdaje mi się, że gospodarstwo na wsi u nas i życie, do któregośmy nawykli, z którem nam dobrze, żadną nie będzie ofiarą — odezwał się proboszcz...
Pani Falimirskiej nie schodził z ust uśmiech ironiczny, który poczciwego proboszcza niecierpliwić zaczynał. Zdawała się szydzić z poważnych słów jego. Westchnął.
— W tem wszystkiem, boli mnie najwięcej — odezwała się po chwili marszałkowa — rodzaj nie-