Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/298

Ta strona została skorygowana.

— Mam nadzieję! potwierdziła zamyślona... Wprawdzie nie przyjdzie to bez trudu. Czermińską opanował proboszcz miejscowy, mamy do czynienia z sutanną... lecz nie rozpaczam, że na swoim postawić musimy.
— A Moryś? spytał książę.
— Moryś jak Leoś, oba słabi są, obudwoma trzeba kierować, potrzebują silnej dłoni... Moryś...
— Zakochany zawsze!
Uśmiechnęła się marszałkowa.
— Będzie zakochany teraz — odezwała się nieopatrznie — więcej niż kiedykolwiek... Przekonałam się, z tą miłością nawet matka walczyć nie może. Jestem go pewna... ale...
— Ale co?
— Muszę iść systematycznie do celu — rzekła jaśniej się nie tłumacząc marszałkowa. Leona trzeba koniecznie wyprawić do matki i brata...
Entre nous! szepnął książę z dziwnym uśmieszkiem starego satyra — uczynisz tem znakomitą przysługę Teofilowi, który szaleje za Felicyą... Mąż ten mu przeszkadza...
— A ja mu też pomagać nie myślę! przerwała marszałkowa.
Książę nic nie odpowiedział, po chwili nachylił się jej do ucha.
— Teofil go do gry wciągał. Mówią, że Leon już mu przegrał ze sto tysięcy...
Brew marszałkowej namarszczyła się. Spojrzeli sobie w oczy...
— Felicya — mówił książę cicho — przyznaję się, żem tego nie przewidywał — bo zdawała się kochać Leona — robi się zalotną, i na Teofila spogląda okiem wcale — powiadam ci — nieobojętnem.
— A! to tam najmniejsza! przerwała marszałkowa — a! gdyby biedne dziecię, znudzone, raz w życiu