Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/304

Ta strona została skorygowana.

— Cóż to Leoś siedzi tak chmurny? o czem mówicie tak seryo?...
— Niech sobie mama wystawi! przerwał siedzący na kanapie Leon. Książę się mnie chce pozbyć i wyprawić do Rakowiec. Po co? dla czego? nie rozumiem. Jak gdyby Morysiowi nie można kazać tu przyjechać, do mamy jabym napisał tak czule, tak przekonywająco.
Marszałkowa spuściła oczy.
— Już to, wiesz co, Leosiu — odezwała się — choć mi ciebie bardzo żal, ale bodaj że to jest koniecznością — Maurycemu grozi to, że go oplączą, zbałamucą, i że my też stracimy w nim brata. Matka się dziwaczy... chce podziału... Do czego ten podział? Maurycy mi się po sto razy poprzysięgał, że się nie ożeni.
Trzeba żebyś jechał Leonie, ale trzeba ażebyś jechał z mocnem postanowieniem, z energią, i nie dał się tam niczem zmiękczyć. Matka cię posłucha... Morysia zabrać koniecznie i przywieźć go... Malborzyńskiemu dać plenipotencyę... matce zostawić Rakowce naturalnie — nie tykając ich za jej życia...
Jeżeli ks. Kaniewicz, który sobie tony tam daje osobliwsze, mentorskie jakieś... zechce ci się przeciwić, wystąpić ostro przeciw niemu. Matce można innego kapelana, pobożnego człowieka znaleźć, któryby się do naszych interesów nie mieszał...
Tak, zasiadłszy, poczęła coraz się ożywiając mówić marszałkowa. Leoś słuchał, niewiadomo czy biorąc to bardzo do serca, czy myśląc o czem innem, ale smutny był i pogrążony w sobie. Napróżno się go starano zając tem, ożywić — przyszłość mało go obchodziła, a psuło to dzień obecny, dla niego najdroższy.
Książę i marszałkowa postrzegli, że mimo najsilniejszych argumentów, pozostał zafrasowany i