Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/308

Ta strona została skorygowana.

— Kupić trzeba — to nie ma rady, i to taki, żeby go raz wraz nie smarować, żeby się osie nie łamały, żeby i pan i ja też wygodnie siedział...
— O powozie ja dziś pomyślę — dodał Leon — a waćpan zawczasu myśl o wyborze... Jedziemy jutro lub najdalej pojutrze.
— Zaledwie na pojutrze będziemy gotowi — rzekł Symforyan — sama bielizna rzecz ważna... Musimy jej tyle wziąć, aby nie prać na wsi, bo nam ją zdezolują, a to przecie droga rzecz i bez niej nie stąpić... Ile pan myśli zabawić z podróżą? bo ja to wiedzieć muszę...
— A no — parę tygodni — rzekł Leon ze smutną rezygnacyą.
— Dwa tuziny koszul... mruknął Symforyan, potrząsając głową...
Leon nie miał ochoty do dłuższej rozmowy — i kamerdyner wyszedł wzdychając do progu, za progiem przeklinając... Cały ten dzień chodził po wszystkich kątach, siejąc niepokój i gotując się do podróży, robiąc notatki, ściągając wszystko co tylko jakimkolwiek wypadkiem przydać się mogło.
Leonowi nie dawał spoczynku nawet w salonie, dowodząc swej gorliwości i nieustannemi trapiąc go pytaniami.
Wieczorem wtoczono powóz kupiony, śliczną małą angielską bryczkę, ze trzema kozłami krytemi, z mnóstwem waliz i schówek, elegancką, oryginalną i assekurowaną, że najstraszniejszą podróż, choćby przez pustynie kamieniste, wytrzymać może.
Pan Symforyan znalazł ją za małą i krytykował mocno — lecz zrezygnować się musiał. Podbiła jego serce tem, że osie zamknięte same się zalewały oliwą, będącą w rezerwuarze, i że smarować jej nie było potrzeba.... I to przemawiało za nią w oczach ka-