Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/314

Ta strona została skorygowana.

— Morysiu! odezwała się — rachuję na ciebie, że ty mi zostaniesz. Jam sierota. Gdy umrę — czyń co zechcesz, ale mi dotrwaj póki żyję...
Zapłakała, zamilkli.
Późno w noc nadjechał Leoś; oczekiwano na niego...
Zepsute to było chłopię — lecz w niem jeszcze biło serce wspomnieniem lat ubiegłych i miłością dla matki. Na progu domu, na chwilę przynajmniej zdołał zapomnieć o sobie i ze łzami niemal rzucił się do kolan matki. I ona powitała w nim dawniej jedynie ukochane dziecko... Był to moment jasny — ale moment tylko. Tak odzywają się serca, nawet u zupełnie zepsutych ludzi... lecz wzruszenie długo nie trwa i wraca samolubstwo, które raz wzięło w posiadanie człowieka... Leon rozweselił się, roztkliwił i matkę oczarował. Była mu wdzięczna, że jej przywiózł siebie, że o niej pamiętał — zapomniało się wiele, a przebaczyło wszystko.
Leon opisywał swe szczęście, chwalił się swem powodzeniem, mówił o sobie, opowiadał swe tryumfy — cały niemal wieczór zabrały te apologie i przechwałki których słuchano w milczeniu.
Wieczerza, którą podano, przypomniała dawne czasy, starego Czermińskiego. Na widok jej przyszło na myśl staruszce znalezienie się kamerdynera i odezwała się do syna:
— Przepraszam cię Leosiu — twój służący żądał tu dla ciebie jakichś extraordynaryjnych rzeczy, których my nie mamy, aniśmy do nich przywykli. Nie mogłam cię przyjąć inaczej...
Leoś się zarumienił, domyślając co Symforyan zbroił, przepraszał bardzo; ale — w istocie nawykły teraz do innego sposobu życia, jeść nie mógł, wina skosztował i odstawił... Wstał niemal głodny... Nie mówiono o tem więcej. Po wieczerzy rozmowa znowu