Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/315

Ta strona została skorygowana.

przeciągnęła się długo, lecz nie tknięto nic draźliwego... Czermińska się uspokoiła...
Pózno wyszli z sobą obaj bracia, do mieszkania przygotowanego na górze, które Symforyan wyelegantował, wykadził, wyświeżył. Stał tu już ze skargą i narzekaniem na ustach, gdy Leon domyślając się tego, dał mu znak, aby zamilkł, odprawił go na spoczynek — a sam z Maurycym pozostał...
Do tego posłannictwa energicznego, na jakie go przeznaczono, Leon nie był usposobiony. Maurycy miał więcej w charakterze energii, a złamana bolem Czermińska mogła też w każdej chwili wybuchnąć. Jak wszyscy słabi i znękani, dopiero w rozpaczliwej ostateczności zbierała się na siłę... Leonowi tego dnia nie przyszło nawet na myśl rozpoczynać walkę, uległ wrażeniu jakiego doznał, pieszczone dziecko, zepsute, niemal odrodziło się tą miłością, którą mu się poruszyło serce...
— Przyjechałem do was — rzekł do brata — aby matkę i ciebie zobaczyć... Opuściliście mnie....
— Chyba ty nas...
— Nie — ja przynajmniej chciałem cię mieć z sobą... i pragnę tego...
Maurycy jednem słowem odpowiedział:
— Matka...
Zmilczał Leon i rozpoczął o swem życiu...
— A! wierz mi, odezwał się do brata — nie ma jak życie w tym świecie ludzi dobrego wychowania, w tych sferach, w których się zapomina, że inne istnieć mogą... Świat to idealny... raj, mój Morysiu... Płynie się jak w dzień po źwierciedle jeziora, które niebo odbija, wśród woni, śpiewu, uśmiechów... Żadna nóta dysharmonijna nie razi — żadne obejście szorstkie nie draźni... Wierz mi — ja przez miłość dla ciebie, pragnę cię w te sfery wciągnąć...
Moryś pomilczawszy, powtórzył mu: