Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/318

Ta strona została skorygowana.

tu długo pozostać przyszło, byłby zmuszony za służbę podziękować.
— Słowo honoru, powiadam grafowi — zakończył — jeżeli wiem jak tu ludzie żyją! Ja nie wiem nawet czy to ludzie! Postawili mnie w takim brudzie i smrodzie, że — abominacya! Nie wiem czy jaśnie pan jadł, ale mnie co ze stołu przynieśli — w gębę nie mogłem wziąć. I tak wszystko... Mnie zresztą — cóż tam! — człek wytrzyma; ale dla jaśnie pana, słowo daję, delikatnemu zdrowiu może szkodzić. Kto nawykł to nawykł — jak pan Maurycy, albo i stara pani; ale my — to darmo...
Leon nie odpowiadał długo...
— Daj bo już pokój — szepnął w końcu, — wczoraj się skarżono na twoje wymagania. Na wsi — trudno — przeżyjemy tych dni kilka.
— To szczęście — dodał Symforyan, — że ja wędlin wziąłem i trochę pasztetu... a parę butelek naszego Bordeaux... bo przyszłoby na ich krupniku z głodu umierać...
Leon, obawiając się, by go nie posłyszano, dał znak, by zamilkł... odprawiano go dla spoczynku.
Po śniadaniu, Leoś udał się do matki; Maurycy został, jakby umyślnie, w salce, aby nie przeszkadzać poufnej rozmowie. Czermińska była przygotowana do niej.
Zaczął Leon od ubolewania nad losem brata... Mówił długo, dotknął pierwotnego planu niepodzielności majątku... starał się przekonać matkę, że się nie godzi przyszłości rodziny poświęcać dla zatrzymania Morysia na wsi, gdzie musi zardzewieć...
Za spuszczoną głową, milcząca słuchała pani Czermińska...
— Wiem ja to wszystko, wiem. Słyszałam — rzekła... Ale Morysia nie puszczę... Tobie się podobało życie na wielkim świecie, jam ci go nie bro-