Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/321

Ta strona została skorygowana.

— Ja do ciebie, jak do przyjaciela — przybyłem po radę, rzekł — jestem w niemiłem położeniu z matką i Morysiem. Wiesz jakie były układy. Majątek zostać miał niedzielnym. Morysia mieliśmy wziąć do Warszawy, byłby u nas jak pączek w maśle... Wam mieliśmy oddać interesa... Wszystko to, przez intrygi ks. Kaniewicza w łeb wzięło.
Rachując na serce mamy dla mnie, przybyłem reflektować i prosić, ale mama pod wpływem tego klechy, a Moryś bez woli i energii. Niepodobna mi było nic zrobić. Jestem do najwyższego stopnia zniechęcony, zły, zrażony... Co robić? co robić? mów...
Malborzyński zamyślony stał i niewesoły.
— Niech-no pan jeszcze próbuje — rzekł.
— Nadaremnie! ja już znam ich i siebie. Mógłbym się wzburzyć i wywołać katastrofę.
— Niech Bóg uchowa...
— Widzisz — a siedzieć tu i nudzić się i głodzić, i ciupać im głowy... ja nie potrafię — mówię ci. Przytem w Warszawie zostawiłem spraw i interesów tysiące. Miałem już stargowanego konia, powiadam ci cudo... cudo! Ktoś mi go może podchwycić. Monti potrzebuje pieniędzy na ten ogród zimowy... no i tysiące innych różnych rzeczy, a najbardziej to, że ja do życia tam nawykłem... tam się czuję w swoim żywiole...
Westchnął Leoś... i dodał:
— Jeżeli masz Sherry... każ dać do stołu... ja czasem kieliszka potrzebuję. C’est stomachique!
— Znajdziemy! wtrącił Malborzyński, którego głowa więcej pono złym rezultatem missyi niż winem była zajęta.
— Co tu robić? spytał Leoś — ja już zupełnie opadłem na siłach... i głowę tracę.
Malborzyński pomyślał, że jej Leoś nigdy nie miał, ale tego nie powiedział, i począł dumać.