— Do widzenia, rzekł mu Leon; bądź co bądź, przynajmniej nas odwiedzisz w Warszawie! Tego się spodziewamy wszyscy...
Na Malborzyńskiego spadł teraz obowiązek przeszkadzania do działu, do którego miał umocowanie. Człowiek był zręczny i ufny w swoją siłę... Ponieważ Leon mu wspomniał, że podkomorzemu miano — ułożenie sched powierzyć, pomyślawszy nieco, postanowił uprzedzić go i przygotować, jak potrzebował. Wybrał się więc do Wierzejek, gdzie bywał rzadko, bo zbyt rubaszne towarzystwo tamtejsze nie bardzo mu było do smaku. Ale u p. Czesława każdy gość był pożądany, byle ich przybywało jak najwięcej. Malborzyński gdy chciał, doskonale się umiał zastosowywać do kompanii, był wesół, śmiały, dowcipny i dobrze stawał do kieliszka. Jak zwykle w Wierzejkach zastał tłum szlachty, wybierającej się właśnie nazajutrz na polowanie z gospodarzem. Czyniono przygotowania; strzelcy, huczki, siecie, strzelby, psy, były w robocie. Dziedziniec pełen był niesłychanego gwaru i bieganiny. Wyprawiano jednych do lasu, drudzy ściągali się dopiero, karmiono i pojono, psy ujadały, rżały konie, ludzie krzyczeli, klaskano z harapów, a śmiechu przy tem wszystkiem było pełno. Podkomorzy stał w ganku, i napawał się tem życiem, w którem był jak w swoim żywiole. Wołał, komenderował, ściskał, poił, a czeladzi użytej, żeby humoru nie traciła, podsuwał i kieliszki wódki, której flaszka stała na oknie w ganku, i dwuzłotówki.
Zobaczywszy Malborzyńskiego, krzyknął wesoło:
— Pan Jezus przy dziecięciu! A to mi gość! Czyś zasłyszał o polowaniu?