Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/329

Ta strona została skorygowana.

Malborzyński dostał się do partyi podkomorzego, i w interwallach starał się z cicha wznowić rozmowę. Podkomorzy, zawsze niby się dając durzyć, prostodusznie bardzo słuchał, rad, że zawczasu będzie objaśniony, co go czeka przy działach. Rozumiał to bardzo dobrze, po co i z czem Malborzyński przyjechał. Ale padł frant na franta, z tą różnicą, że podkomorzy swojego rozumu i znajomości ludzi nigdy na złe nie używał, a Malborzyński uczciwość, dopóki się dawało, stawił niżej interesu swojego i klientów.
— Co się tycze działów naszych — szeptał — nie będzie to łatwe, ja wiem...
Pan Maurycy z matką zechcą korzystać z położenia, mają do niektórych majątków słabość, my mamy znowu do innych wstręty, tak, żebyśmy ich za nic nie wzięli.
— To wybierzecie drugą schedę! rzekł podkomorzy.
— A! rozśmiał się pan Aleksy: w obu mogą być dla nas takie wstręty...
— Juściż znajdzie się jakiś sposób pokombinowania...
— Niełatwo, niełatwo — mówił pan Aleksy — już ja to miarkuję z moich instrukcyj.
Podkomorzy zmilczał, notując sobie tylko co słyszał.
Cały wieczór puszczał tak słówka Malborzyński, a nazajutrz przy polowaniu, po wódce, w dobrym humorze, odważył się, ściskając pana Czesława, szepnąć mu:
— Po co panu kłaść palce między drzwi? To kłopot tylko, a wdzięczności żadnej. Obu się stronom narazi! Zrzec się do kaduka...
— Z duszy i sercabym to uczynił, zawołał podkomorzy; ale widzisz acan dobrodziej, kiedy kto przez trzydzieści kilka lat nigdy żadnego kompromisu ani sądu nie odepchnął, bardzoby mu to za złe miano,