Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/332

Ta strona została skorygowana.

Podkomorzyna utrzymywała, że stary zmizerniał. W istocie zmęczył się okrutnie, wyszedłszy ze swych obyczajów, i wieczorem spoczywając przy wiście, tak był zamyślony, że bąki okrutne strzelał, bił swoje lewy i renonse robił najzgubniejsze...
Nadszedł nareszcie ów dzień zjazdu naznaczony. W Wierzejkach zawsze było świątecznie — ale przy tej zręczności podkomorstwo chcieli wystąpić: — pieczono ciasta, obiad być miał co się zowie świąteczny, wino z dobrego kąta. Nawet w pokojach, których nigdy nie wyświeżano, bo niepodobieństwem było je utrzymać wytwornie, przy takim natłoku różnorodnych gości, a często i niebardzo czystych butach — w pokojach nawet zawieszono świeże firanki, ponaciągano białe, ubrane umyślnie kapki perkalowe na krzesła i sofy. Postawiono bukiety, wykadzono papierkami z peruwiańskim balsamem, od których podkomorzy kichał.
Pierwszy nadjechał Malborzyński we fraku, paradny, wesół pozornie, ale niemniej widocznie skłopotany... Wiózł z sobą ministeryalną tekę zamkniętą na klucz, w której nic nie było — ale położona u okna robiła wrażenie...
Kolemba siedział już dni kilka, ten grał rolę pomocniczą i podrzędną. Ze swej strony jako allianta zaprosił Malborzyński niejakiego Multańskiego adwokata, młodego i słynącego z wielkiej bystrości prawnika. Multańskiemu zarzucano, że się podejmował niebardzo czystych spraw, że się posługiwał środkami niezbyt uprawnionemi — mówiono o nim to i owo, lecz nikt mu nie mógł zarzucić, żeby w towarzystwie nie był najmilszym z ludzi. Dowcip miał, który rozbrajał wszystkich, ostry a nie obrażający, przytem był ładny chłopak... Szczęściło mu się bardzo... rósł jak na drożdżach.