— Widziałeś młodego Leona Czermińskiego?
Na to zapytanie, jakby rażony mocno, zadumał się głęboko pan Aleksy.
— Słowo daję, zawołał z zachwytem — boski projekt! Słowo daję! Prawda! Czermiński po sobie zostawi miliony, chłopiec ładny, do rzeczy... miły... podobać się może — ale ojciec... ojciec...
Marszałkowa zamilkła...
— Ojciec — powtórzył jeszcze Malborzyński i westchnął.
— Przecież nie wieczny! odezwała się Euzebia.
Nastąpiło milczenie; z twarzy marszałkowej mógł wyczytać pan Aleksy, że się ojca nie ulękła tak dalece, i że od myśli swej nie chce ustąpić.
— Znasz pana Leona? dodała.
— A jakże! spotykałem go w sąsiedztwie na polowaniach, w mieście... Miły bardzo...
— Mój panie Aleksy — szepnęła rękę mu kładąc na ramieniu — coś trzeba zrobić takiego... żeby go nie prosić, nie ciągnąć... nie dać mu poznać, iż się go chce mieć... a... sprowadzić go do nas... rozumiesz?
— Doskonale! rzekł zamyślając się pan Aleksy — to się zrobi...
— Ale ostrożnie! pour l’amour de Dieu! żebyś nas nie skompromitował.
— Uchowaj Boże! o to niech pani będzie spokojna... ja w tem...
Marszałkowa ścisnęła go za rękę; Malborzyński pocałował ją w dłoń białą.
— Proszę się na mnie spuścić...
— Że zobaczywszy Felicyę, musi się w niej śmiertelnie rozkochać — to nie ma wątpliwości...
— Najmniejszej! rozśmiał się plenipotent — a gdyby nawet nie miał na to odwagi, łatwo podbić bębenka...
I powtórzył jeszcze, swym obyczajem: — Ja w tem, proszę spuścić się na mnie...
Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/34
Ta strona została skorygowana.