Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/343

Ta strona została skorygowana.

Podróż pana Leona, z pobytem jego w Rakowcach, trwała około dwóch tygodni — wydała mu się nieznośnie długą i nudną, gdy pozostałym w Warszawie czas przeleciał jak błyskawica.
Leoś radby był dniem i nocą pędząc co najrychlej się znowu znaleźć w swoim pałacyku i appartamencie, w wygódkach, do których był nawykł, w towarzystwie codziennem. Tęsknił do księcia, do hrabiego Teofila, naturalnie i do żony, nawet do marszałkowej, choć ta go czasem nudziła i niecierpliwiła. Nadewszystko pragnął się znaleźć w swoim pokoju, w swych godzinach rozrywek — w tym gorącym prądzie miejskiego żywota, wśród którego jaśniał, uznany był, oceniony i — zdało mu się, że przodował... Tysiące drobnych rzeczy, do których przywykł pieszczoszek, których potrzeba czuć się dawała dotkliwie jemu i panu Symforyanowi... stały na oczach... Były to fraszki — lecz nie żyło się bez nich... Kraj, który przejeżdżał, wydawał mu się tak dzikim, a byt w nim tak jakoś niemożliwym, iż egzystencyi istot żyjących w nim nie pojmował. I on i Symforyan, spoglądając na nich, ruszali ramionami, ubolewając nad losem nieszczęśliwych.
— Co to panie to je... jak to się panie odziewa... co piją... czem śmierdzą... człowiek musi admirować! wołał kamerdyner. Słowo honoru — jakby człowiek był skazany tu na wygitacyę, umarłby w tydzień.
I pluł pan Symforyan, a Leoś się uśmiechał.
— Nie, panie, to już inna rassa ludzi — dodawał kamerdyner; gdyby tak delikatniejszemu przyszło... słowo honoru... zdechłby...
Zupełnie tak myślał Leoś, mając się za istotę uprawnioną do wymagania od Opatrzności, aby mu dla jego wydelikaconego ciała dostarczała stosownego utrzymania.