do kuchni, do pośledniejszych posług... na prędce... może być z tego ambaras jaki... hm.
— Nie będzie żadnego ambarasu, odparł Żabczyński: bo to są wszystko ludzie pewni i ze świadectwami.
— Mówiono mi właśnie... o — jakimś bardzo niepozornym... stróżu... Co to jest za człowiek? zapytał książę. Skarżą się na niego, że po nocach się włóczy... niby pod pozorem zamiatania... mruk jakiś i ma wyglądać fatalnie... Co to za jeden?
— Stróż? odparł Żabczyński — stróż? ale to, proszę księcia, najuczciwszy człek z naszych wszystkich. Z lokajów tam dużo takich, na których trzeba oko mieć, a tego starego... ja znam dawno, bardzo stateczny człek... Na niego ją i państwo mogą się spuścić jak na Zapiszę (sic).
Książę popatrzał na mówiącego...
— Ale cóż to za człowiek? zkąd? co? spytał książę.
— Człowiek stateczny, za to ja ręczyć mogę... Jest z moich stron... znam go dawno; służył wojskowo — i jest z dobrej familii...
Uśmiechnął się książę usłyszawszy to, i popatrzał na szwajcara, który się tem zmieszać na dał.
— Czy to waćpan go przyjąłeś? pytał książę.
— Ja go nastręczyłem — rzekł śmiało Żabczyński.
— Hm? i ręczysz za niego?
— A — jak za siebie, proszę księcia.
Nastąpiła chwila milczenia i pożywania pastylek...
— Miejże waćpan na niego oko... Może pije? hę?
— On? pije? — zawołał Żabczyński i ruszył ramionami — on? ale gdzie zaś! Kieliszek wódki dla konkokcyi, tak jak każdy porządny człowiek — to nie ma słowa; ale żeby miał zaprószyć, nigdy jak świat światem się to nie trafiło...
Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/349
Ta strona została skorygowana.