Teraz, jak widzę — mnie tu popasać dłużej nie ma co... Manatki zwiążę i w świat. Tyle tego... już mi też niewiele zostało. A com rad, tom rad, żem tego furfanta poczęstował jak należy...
Odwagą tą i wielkim zapałem cnotliwym pana Łukasza poruszony do głębi Żabczyński, wpatrywał się w niego z bojaźnią i poszanowaniem. Słuchał i uszom nie wierzył. Łukasz jakby wcale o niego nie szło, uśmiechał się i krzywił, więcej uradowany z siebie, niż zafrasowany.
— A cóż wacan z sobą zrobisz, panie Łukaszu? spytał szwajcar.
— Co! albo ja wiem! Jużci mi zaległą pensyę każecie zapłacić! rzekł — no — więc na pierwszą godzinę chleba kawałek będzie — a potem.... albo to Pana Boga niema? Czym to ja już i głodny nie był i bez dachu?... Czy to mnie pierwszyzna z torbą chodzić! Póki człowiek młody a niedoświadczony, to mu strach... później, choćby i zdychać — gotów, bo mu już wszystko jedno. Do Żyda pójdę służyć i w szabas świecie objaśniać. Tyle tego... dumny już nie jestem.
Rezygnacya ta większy jeszcze szacunek obudziła w Żabczyńskim, który westchnąwszy, za rękę ujął pana Łukasza.
— No — jeżeli już prawda, żeś pan tego grafa rozumu przez plecy uczył — przeciwko czemu ja nic nie mam... możeby i lepiej z oczu im zejść. Oni milczą, bo i wstyd — a no — mścić się mogą... Ale ja panu Łukaszowi miejsca się postaram.
— Bóg zapłać...
Żabczyńskiemu protekcya czyniła przyjemność tem, że w niej widział przekorę księciu... Książę chciał wypędzić i zgubić, on bronił i żywił... Podnosiło go to w oczach własnych.
Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/353
Ta strona została skorygowana.