Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/377

Ta strona została skorygowana.

pochwycił... Nie chybi — tak moja jejmość ma fizys przerażoną.
— Co pleciesz!
— Cóż się stało? Koty śmietankę wypiły?
— Czesiu mój — dajże mi mówić.
— Słucham...
— Maurycy się oświadczył formalnie Malwinie.
Pan Czesław cofnął się kroków parę.
— Ale? rzekł niedowierzająco: wszak to jeszcze nie Prima Aprilis!
— Jak cię kocham, serdeńko...
— A no — chwalić Boga — odparł podkomorzy, żonę w czoło całując. A nie mówiłem? a nie przepowiadałem? a nie prosiłem: — czekaj jejmość! — a co?
— Bóg widzi, żem się tego nie spodziewała...
— Cóż? i przyjąć go raczyła? żartobliwie rzekł Czesław, którego się zawsze żarty trzymały... Ja jej będę radził, aby mu harbuza dała, a wzięła Pastuszewskiego — hę? nie prawdaż?
I śmiać się począł — ale tuż wołano:
— Barszcz na stole! barszcz!
Ktoś z drugiego pokoju — dodał: — Hora canonica!
Podkomorzego już wstrzymać nie było można, wyszedł. We drzwiach stał służący z tacą ogromną, na niej flaszek sześć, począwszy od goldwasseru do różowego likworu z wanilią, starka, kimmel, ratafia... kieliszków cały szereg, a zakąsek tłuczeńców, śliwek, pierników i wędlin pełne talerze.
— Panowie! kto w Boga wierzy... do broni! zawołał gospodarz... W ręce pana Czermińskiego...
I wychylił starki kieliszek... patrząc mu w oczy, a mrugając jedną powieką...