Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/385

Ta strona została skorygowana.



Upłynęło dwa lata prawie, i była znowu śliczna jesień z liśćmi złotemi, z niebem blado lazurowem ze srebrzystemi pajęczynami, ciepłemi dniami i nocami gwiazdzistemi — ze ścierniskami poschłemi, na których gdzieniegdzie bujały odrodzone kwiaty, z całem bogactwem pracy rocznej na ramionach. Na wsi to pora dostatku i wesela, w mieście to przygotowanie do zimy, zabaw i szału; — dla bogatych to dni karnawałowe, dla biednych troska o chleb i drzewo.
W pięknym pałacyku siedział w swoim pokoju pan Leon, rozparty w krześle, z ręką we włosach, głową pochyloną smutnie, twarzą bladą, oczyma wlepionemi w posadzkę, ubraniu wytwornem jak zawsze, ale porozpinanem i zmiętem. Siedział z nogami wyciągniętemi, bezsilny jakiś, znużony więcej niż zwykle — widocznie zgryziony i zakłopotany, Nienawykły do żadnej walki ani ze światem, ani z sobą, znajdował się jakby zmuszony do niej — i zwątpiały czy ją ma rozpocząć. W całym człowieku znać było, że uratuje swoje lenistwo przedewszystkiem i siebie choćby kosztem drugich.
Po pokoju tym, tak niegdyś świeżym i wesołym, widać też było dwuletnie zaniedbanie — i obejście się z tem co go ubierało niemiłosierne. Wszystko było nad miarę zużyte, poplamione, zniszczone. Najwyborniejsze rzeczy walały się po kątach rzucone, jakby żadnej nie miały wartości. Chwila