Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/386

Ta strona została skorygowana.

ich przeszła — upragnione wczoraj, dziś zapomniane zostały. Nowe miały je zastąpić.
Lampa bronzowa paliła się na stoliku niejasnem światłem — a promienie jej niedochodziły do ciemnych zakątków, wśród których dziwacznie wyglądały i przybory myśliwskie, i do konia ubiory, i rozrzucone suknie.
Środkiem, powolnym krokiem przechadzał się zamyślony hrabia Teofil... Na nim tych lat dwóch, tak jak na Leonie, wcale znać nie było. Jego samolubstwo wyrachowańsze jeszcze, zużywało drugich służąc mu na zdrowiu. Utył był tylko trochę, zrobił się poważniejszy, i stosunek tych dawnych przyjaciół zmienił się... Choć nie mówili do siebie, z samych postaci można było poznać, że hrabia tu wziął górę, że ten, co w pierwszych dniach przymilał się i ulegał, teraz czuł się silniejszy. Jedną ręką w bok się ująwszy, drugą trzymał za kamizelkę, głowę to podnosił, to na piersi pochylał. Czasem spoglądał po pokoju z wyrazem politowania i niemal szyderstwa.
Rozmowa była przerwana jakby się wyczerpała — obaj milczeli...
Leoś parę razy chwycił bezmyślnie coś ze stolika i rzucił zniecierpliwiony.
Po długiem milczeniu — podniósł gospodarz wzrok na przechadzającego się i odezwał się:
— Ale przecież — co mi radzisz? jak ci się zdaje? co począć?
Milczał hrabia Teofil.
— Trudno ci dać radę — rzekł w końcu... nie pytałeś nikogo, nie chciałeś nikomu dać wejrzeć w interesa — sam jesteś nieopatrzny... nie mogło się stać inaczej... Dziś — ale co tu nawet mówić? Dziś trzebaby zmienić tryb życia cały, wynieść się z Warszawy... ocalić resztki...