Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/391

Ta strona została skorygowana.

Tu podął rękę hrabiemu.
— Nie lubię się kłócić, nie lubię gryźć... A więc — co? co myślisz?
— Mój Leonie — rzekł hrabia zimno — dajże mi czas...
— Ile ci go mam dać?
— No — dni kilka... dwa — trzy...
Bon! czekać będę. Ale, proszę cię, rozmyśl się dobrze — ja — bądź co bądź na bruk się wyrzucić nie dam. Uniknijcie skandalu... nie dużo chcę. Rachuję w to, że Felicyę, która była wymagająca jak królowa, albo raczej jak cesarzowa Józefina — bierzesz sobie, że bierzesz marszałkową z nią, i że ja... wracam do stanu kawalerskiego... a! cela simplifie la question.
Leon się śmiał, a w śmiechu tym niemal cynicznym było coś tak smutnego, że hrabia nawet się zmarszczył słysząc go — wziął za kapelusz i chciał wychodzić.
— Rozumiem, rzekł Leon — pójdziesz do Felicyi na radę, ja wam nie przeszkodzę... Idź... radź... c’est à prendre ou à laisser — albo skandale okrutne, albo pacyficzny koniec przyjacielski...
Chciał mu podać dłoń, hrabia się nieco cofnął. Naówczas Leoś nachylił mu się do ucha.
— A jeśli przyjdzie do ostateczności, kije na korytarzu wyjdą też na scenę, i mama dobrodziejka, co wam tak dobrze usługiwała.
Mówił to, choć z podraźnieniem, ale tak lekko i wesoło, że słuchać było przykro.
Hrabia Teofil nie odpowiedziawszy już słowa, wysunął się z pokoju.
W tejże chwili Leoś chwycił za dzwonek i silnie kilkakroć w niego uderzył. Chód dał się słyszeć i z wielką prozopopeją wszedł w twarzą chmurną i kwaśną, faworyt pański pan Symforyan.