Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/393

Ta strona została skorygowana.

— Myślę co to będzie z nami? odezwał się sługa.
— Co ma być! odparł Leon — będziemy daleko bogatsi niż jesteśmy. Jejmość nam zjadała wszystko, a było ich dwie nawet, nie jedna, bo marszałkowa...
— O! marszałkowa, potwierdził Symfuś — ona wszystkiego piwa nawarzyła — przez nią przyszło wszystko... Jak Boga kocham...
— A ja powiadam — wtrącił poufale Leon — że to wszystko wyjdzie na lepsze. To była niewola nie życie. Ja im musiałem służyć... Nie dawali mi spokoju. Książę też.
— O! książę! dodał sługa — książę — ale to był robak co nas toczył.
— Dobrze mówisz, robak — rozśmiał się Leoś — robak! Gdy się raz ich pozbędziemy... zostanie mi jeszcze mój klucz i dobra z małym długiem, i jakie sto tysięcy złotych dochodu.
— Sto tysięcy złotych! — krzyknął pogardliwym tonem Symfuś. Sto tysięcy — złotych? A cóż to znaczy dla pana? A toć to nic nie jest...
Popatrzył na niego Leon.
— Aleć będę sam... życie kawalerskie.
— A panna Ina...? szepnął sługa.
— Hm! zawsze nie to co dom, żona, marszałkowa i książę... W ostatnim razie, Maurycy mi podsukursuje.
— Wątpię — rzekł Symforyan — bo to skąpiec od świata — i żona go w garści trzyma... a klucze pono przy niej...
Leon, który stanowczo o rzeczach niesmacznych mówić długo nie lubił, zerwał się z krzesła. Symforyan patrzał nań z góry, niemal jak niańka na dziecko.
— Daj mi czarny surdut... pójdę do resursy...
— Który?
— A no... paryzki od Dusotoy’a...