Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/394

Ta strona została skorygowana.

Z przyzwoitą powagą kroczył pan Symforyan do garderoby, i wyniósł żądane ubranie. Leon szybko zrzucił przyodziewek i począł włosy układając, ubierać się przed dużem zwierciadłem. Rad był z siebie już i zupełnie spokojny..
Włożył palto, kapelusz, miał wychodzić, gdy uderzywszy po bocznej kieszeni spostrzegł, że nie ma pugilaresu.
— Symfuś! pugilares!
Zaczęto go szukać — nigdzie nie było; dopiero w garderobie znalazł się nierychło we fraku, zdjętym przed kilku godzinami. Od niechcenia go otworzył Leon... zajrzał czy są pieniądze, znalazł ich pewnie mniej niż się spodziewał, skrzywił się, poszedł do otwartego biurka, w którem tkwił klucz, poszukał tam w papierze zawiniętych pieniędzy i zabrał się do wyjścia.
— Proszę cię Symfuś! co to jest, że pieniędzy tak mało?
— Albo ja wiem!
— Nikt tu nie wchodził.
— Oprócz mnie — rzekł sługa — a jużci pan mnie posądzać nie może.
Ruszył ramionami.
— Przecie tu i z garderoby od pani czasem bywa panna Zizia...
— No — daj pokój Zizi! ofuknął go Leon — daj pokój! Dosyć tego... nie lubię, gdy ją napastujesz...
Symfuś minę zrobił kwaśną.
— Ale bo co pan robi śledztwo o pieniądze, sam nigdy nie wiedząc ani co ma, ani co wydaje — burknął Symforyan. Jeszcze tego nie stało żebym ja był posądzony... Ja natychmiast za służbę dziękuję.
— Nie bądźże...
I Leon stuknąwszy drzwiami, wybiegł prędko...