W drugim końcu pałacu, w gabinecie pięknej Felicyi, współcześnie prawie, siedziały dwie panie, matka i córka...
Nigdy, nigdy piękniejszą nie była młoda pani Czermińska — lecz jej piękność całkiem inny przybrała charakter. Była nie do poznania zmieniona. Z dziecięcej, naiwnej dzieweczki stała się — niby pół-bóztwem tego co zowią pół światem... Znikły rumieńce, ale je zastąpiła przezroczysta, cudna bladość jakaś, po za którą ukryta krew grała... Rumieńce teraz strzelały tylko i występowały na rozkazy, a nikły i rozpływały się szybko... Oczy, co patrzały tak śmiało i zuchwale, teraz były jak spłoszone, jak wstydliwe... Uciekały z wejrzeniami... bały się powiedzieć co w nich było, lękały zdradzić. Twarzyczka zmęczona, jakaś chmurna i namarszczona, okrywała się tym marsem jak maską i zbroją — czyniła srogą, aby się nie okazać zbyt — powolną i łagodną.
Płoche niewiasty najczęściej przybierają ten pozór odpychający, który nie oszukuje nikogo — cnota jest wesołą i spokojną.
We wszystkich poruszeniach Felicyi widać było jakieś wahanie, niepewność — coś, co zdradzało niepokój wewnętrzny. Wypieszczona przez matkę i samą siebie, ze wszystkiego była nie rada, a gdy nie szalała roztrzepana, dąsała się jak dziecko.
Tego wieczoru leżała tak smutna na szeslągu, małe nóżki wyciągnąwszy, trzymała książkę nie czytając i dumała... Niezmiernie staranny, wykwintny strój był w nieładzie i pomięty...
Naprzeciw niej w fotelu, z rękami na piersiach założonemi, w czarnej sukni, odpoczywała hrabina... przebierała niekiedy z wolna dobywając rączkę, piórkiem w zębach jeszcze białych... sama do siebie potrząsała głową i robiła ruchy różne, towarzyszące monologowi wewnętrznemu.
Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/395
Ta strona została skorygowana.