Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/396

Ta strona została skorygowana.

A była jeszcze piękna — i nie darmo książę porównywał ją do Ninony. Marszczki, które Moryś był dojrzał, gdy była raz ostatni w Holmanowie, znikły. Cudu tego dokazało lekkie spulchnienie twarzy i przybyła nieco otyłość. Ale marszałkowa sznurowała się tak starannie, że figury nie straciła — i wyglądała zawsze ładnie, świeżo, ponętnie, zwłaszcza przy świecach.
Teraz miała chmurkę na czole. Obie one musiały niedawno skończyć rozmowę... bo marszałkowa skutkiem jej... drgała jeszcze sama mówiąc do siebie... a książka, którą w ręku trzymała Felicya, była tylko dla tego schwycona, aby usprawiedliwić milczenie.
Byłoby się ono przeciągnęło długo, gdyby wśród ciszy nie dały się słyszeć kroki, chód powolny zamyślonego człowieka. Obie panie ruszyły się; Felicya z wolna powiodła ku drzwiom oczyma, marszałkowa szepnęła:
— Teofil — nie... on.
Kroki się powoli bardzo zbliżały, tak, że ich powolnością piękna pani miała czas się zniecierpliwić, a wyrazem tego usposobienia dobitnym było rzucenie książką o ziemię.
Marszałkowa, choć schylać się jej było dosyć niezręcznie, bo się mocno zaczerwieniła od wysiłku, prędko podniosła książkę i położywszy ją na stoliku, popatrzała na córkę. Felicya szarpała batystową chusteczkę w ręku.
Drzwi się wreszcie otworzyły — i hrabia Teofil wszedł. Nie witał się — wsunął milczący, znalazł krzesło najbliższe i usiadł. Kobiety obie oczyma słały zapytania.
— No cóż? mówiłeś z nim? spytała mocno podraźniona Felicya. Głos jej był równie jak twarz zmieniony, srebrny jego dźwięk nabrał ostrej intonacyi...
— On sam zaczął — odezwał się hrabia.