Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/403

Ta strona została skorygowana.

Matka z uśmiechem, w nagrodę aksyomatu, pocałowała ją w czoło.
— A ty mój dowcipku! zawołała, Ale — powiedz mi...
Tu urwała nagle.
— Nie — nie!
— Co? co? niechże mama kończy... bardzo proszę...
— Nie lepiejże było wziąć barona Michelisa? Co do majątku...
— Hrabia jest majętniejszy, niż się mamie zdaje. Ja go znam. Skąpy jest. Tai się z mieniem jak drudzy z niem chwalą... O! spokojna jestem o to. Baron Michelis... Zapewne, gdybym innego nie miała! Ale to baronowstwo od księcia Detmoldu... czy Schaumburg-Lippe... i Michelis — proszę mamy... i te włosy... i ten nos...
— Ale bardzo ładny mężczyzna, podchwyciła matka... i kocha się w tobie...
— A! niech się kocha! dodała piękna pani — to nic nie szkodzi. Ja nawet... nie okazuję mu zbytniej nieczułości... Dam do zrozumienia, że mnie familia zmusza... Któż wie? zawsze go chcę mieć w rezerwie!
Powtóre matka pocałowała ją z widocznem uszczęśliwieniem...
— Tyś bardzo rozumna! rzekła — ja nigdy w twoim wieku nie miałam tego taktu i panowania nad sobą. Serce mnie prowadziło — i pokutowałam za nie!
Westchnienie się wyrwało z piersi pani marszałkowej.
— Tak jest — szepnęła — masz słuszność z ludźmi nie można inaczej. Albo być oszukiwanymi, lub oszukiwać musimy... Położenie nasze zmusza nas do pamiętania o sobie... Trzymaj tylko hrabiego w tym zapale, z tą miłością — jak najdłużej. Podsycaj ją, rozżarzaj — chce być kochanym... zdaje mu się, że jest.