Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/426

Ta strona została skorygowana.

Długo list trzymał w drżącej ręce... Wiadomość ta wstrząsnęła nim silnie, przypomniały się lata młodsze... odżyła miłość dawna dla tej, co go tak mocno kochała, o której on tak niewdzięcznie zapomniał...
Chciał natychmiast posyłać po konie i wyjeżdżać... Noc była... mnóstwo drobnych rzeczy musiał załatwić przed odjazdem — zawahał się — przyszły wspomnienia tego, co opuścić było potrzeba, i zatarły pierwsze wzruszenie. Odłożono podróż do jutra, a Leon wybierać się zaczął natychmiast...
Dawno już nie był tak zmieniony, smutny, onieśmielony... Wrósł był do tego świata, o tamtym zapomniał — należał jednak do niego... Chciał się komuś opowiedzieć w domu... postanowił na chwilę zajść do księcia... Godzina była jeszcze nie nazbyt spóźniona. François opatrywał mu nogi obrzękłe, gdy niespodziany gość się zapowiedział. Stary był mocno zdziwiony, przeczuwał coś niezwykłego, obawiał się jakiegoś piorunu. Leoś wszedł z bladą twarzą.
— Jutro raniutko jechać muszę do chorej matki — odezwał się w progu — chciałem księcia pożegnać...
— A! a! zawołał stary. — Matka chora? jedziesz pan do matki?...
— Tak jest...
Książę tak był zmieszany odwiedzinami, iż nie wiedział co mówić — i wyrwało mu się niezręcznie:
— A to bardzo dobrze... naturalnie... Chora? mocno chora?
— Pisze mi brat, że niebezpiecznie...
— Wiek... wiek... na wszystko być należy zrezygnowanym...
François stał z serwetą w ręku... nogi były odkryte, stary niespokojny... syknął.