Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/434

Ta strona została skorygowana.

Trwało to długo, tak, że się trwożyć zaczęto... Przyszła panna Damianna ze szklanką wody... Ocucona staruszka wzięła jej do ust kropel kilka.
— Zostawcie nas samych — rzekła po cichu — niewiele mi czasu dano... niech się nim sama nacieszę... Siądź naprzeciw mnie. Wskazała mu miejsce i oczy wlepiła w niego, z trudnością zdawała się rozeznawać jego rysy — musiał się zbliżyć — długo wpatrywała się zdumiona.
Skutkiem wzruszenia, i jak często bywa w chwilach przedśmiertnych, ostatni płomyk życia spotęgował się i wybuchnął jasny... Z wejrzenia na tę twarz zdała się czytać jej dzieje... patrzała i łzy toczyły się po zmarszczonych policzkach.
— Leoś — ty jesteś Leoś! co oni zrobili z mego Leosia!... Nie prawdaż, ty byłeś chory? tyś się zmienił bardzo... Mów... co ci było? co ci jest? mów...
Leon nie chcąc matki zasmucać i nie czując się do własnego upadku, uśmiechem wymuszonym usta skrzywił.
— Nie — moja mamo — nic mi nie jest... zmęczenie — droga...
Ona wciąż patrzała mu w oczy...
— Wyssali ciebie... zmęczony jesteś... biedny — ja to czuję, ja to widzę... Żal mi cię...
Nie przeklinaj mnie nigdy — proszę... jam tylko tego chciała co ty sam wybrałeś sobie — mogłażem wiedzieć co się stanie!...
Cóż się dzieje z żoną twoją?
Leon spuścił oczy i rzekł z cicha:
— Została w Warszawie... trochę chora...
— Chorzy! wszyscy chorzy! wyjęknęła staruszka... Czy prawda... że straciliście wiele — wszystko?
Leon ruszył ramionami.
— Któż to mówił mamie? spytał.