Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/437

Ta strona została skorygowana.

Rozmowa nie mogła być inna, tylko o matce... Wszyscy się dziwili i cieszyli tem, że przybycie Leona tak ją odżywiło. Czerpano ztąd nadzieję, że może się polepszyć i choroba przesili. Lepszy trochę humor rozjaśnił twarze. Przybyły z ciekawością grzeczną i dyskretną, z daleka przypatrywał się tej bratowej, której podobnej kobiety nie widział. Była śmiała, pełna dziwnej prostoty, wesoła, otwarta — i zupełnie inna od pięknych pań wymuszonych wielkiego świata. Leon sam nie był pewien, czy jej to miał za dobre poczytać, czy widzieć w tem brak wychowania. Dziwiło go, że przy tej rubaszności poufałej nie było nic trącącego wiejskiem grubiaństwem, ale pewny wdzięk naturalny — jemu dotąd nieznany... Obchodziła się z nim jak z bratem, trochę natrętnie, rozkazująco, bo tak postępowała z mężem i innymi; lecz w tym despotyzmie czynnej gospodyni nic przykrego nie było.
Słowem Leoś zawsze w mieście pewny siebie wśród tego szablonowego towarzystwa, chodzącego z partesów — tu się czuł, jak mówił, zdezoryentowanym... Milczał — patrzał — nie płynęły mu słowa... był obcym.
Wśród podwieczorku powoli zaczęli się ściągać domowi. Pierzchała, który tu już uwiązł jakoś, nie dając się wypędzić, ksiądz proboszcz, co nie wyjeżdżał prawie, doktor nareszcie, wszyscy ciekawemi oczyma mierzyli tego bohatera miejskiego, o którym wiedziano, że w bardzo prędkim czasie przepuścił miliony, zmarnował życie — zestarzał i znikczemniał... Każdy chciał się zbliżyć i posłyszeć od tego człowieka, aby lepiej go sobie wytłómaczyć. Najprędzej się jednak udało to Pierzchale, który mu się przypomniawszy, pokornie doń przemówił, Leon unikając innych pytań i wejrzeń, wstał i odszedł z nim