Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/439

Ta strona została skorygowana.

chłopię... ta biedna wyssana istota... on zginie jeśli ty go nie weźmiesz w opiekę. Źli ludzie niewolnikiem go zrobili. O! ta marszałkowa... ja się nie poznałam na nich! Jam winna... Spłać dług za mnie i grzechy moje — opieką.
Wyciągnęła rękę do syna, a gdy ten ją ujął, aby pocałować, zatrzymała go silnie.
— Powiedz! ty go nie opuścisz? Morysiu — powiedz...
— Niech mama będzie spokojna — nie opuszczę go nigdy — zaręczam... przysięgam mamie...
Pocałowała go w czoło.
— Teraz usnę spokojna — choćby nawet na wieki... Bóg grzechy przebaczył, Leosia widziałam — tyś mi dał słowo... mogę skończyć.
Szepnęła coś niewyraźnego...
Moryś odszedł na palcach, bo głowę przyłożywszy do poduszki, oczy przymknęła...
Panna Damianna sama przy chorej została tylko. Maurycy poprowadził brata do dworu nowego, którego on wcale nie znał. Pamiętał tylko w tem miejscu lochy słomą przykryte. Po pałacu warszawskim ten folwark drewniany skromnie się musiał wydać Leonowi, choć para pokojów urządzona była prawie zbytkownie. Tem właśnie uśmieszek nieznaczny na usta Warszawiaka ściągnęły — dziwnie mu się wydały! W hotelach stolicy więcej było konfortu niż tutaj... Malwina w prostocie ducha chciała się przed bratem pochwalić dziećmi.
Dla niego był to widok... osłupiający — nie widywał dzieci oprócz bosych na ulicy. Starszy synek śpiący w kolebce, przypomniał Leonowi jakiś obrazek na wystawie; ten wydał mu się artystycznie ładny. Z kułaczkiem różowym pod głową, spał zmarszczony dzieciak tak smaczno, tak mocno, że go ani światło, ani szmer nie przebudził. Zato przy mamce