Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/441

Ta strona została skorygowana.

szy ją wyczerpał — doktor zwiastował śmierć... Wszyscy pobiegli skupić się około jej łoża raz ostatni. Leżała z gromnicą w ręku... modląc się, już obca światu. Ksiądz czytał modlitwę... którą usta jej zdawały się powtarzać. Parę razy podnosiły się powieki i opadły...
Życie uszło...
Z cichym płaczem ustąpili przytomni. Leon przystąpił jeszcze stygnącą rękę ucałować i powrócił do mieszkania...
Zgon matki uczynił na nim wrażenie głębokie... ale skutkował jak uderzenie, ogłuszył go, odjął mu przytomność, czucie, ubezwładnił. Siadł przy stole, i pozostał tak, aż go Maurycy, targnąwszy silnie, wywiódł gwałtem z tego stanu zdrętwienia...
Stosownie do rozkazów nieboszczki, pogrzeb jej miał się odbyć bez najmniejszej okazałości, trumna niemalowana, wóz prosty wołami ciągniony — żadnej mowy ani egzorty przy obrzędzie, lecz mszy i duchowieństwa jak najwięcej.
Przyjaciel zmarłej ksiądz proboszcz Kaniewicz celebrował, często popłakując. Boleśnie mu było, że u mogiły, dane słowo zamykało mu usta, i nie mógł nawet powiedzieć o tem życiu pobożności, praktyk religijnych, dzieł dobroczynnych, na które patrzał tak z bliska... Całe sąsiedztwo z podkomorzym na czele, znajdowało się w kościele i na cmentarzu...
Z wielkiem zdziwieniem obaj bracia spostrzegli tu także idącego człowieka, którego twarzy przypominającej się im i jakby znajomej, poznać jednak nie mogli. Zajął on miejsce w kondukcie przy rodzinie, i nie dał się z niego wyruszyć, choć nie zdawał się mieć do niego prawa. Człek był stary, z wąsem postrzyżonym, twarzą opaloną, ubrany ubogo w świtce szarej, w długich butach, z kijem