— Pan Maurycy Czermiński, syn nieboszczki, usilnie prosi go, abyś do dworu wstąpił...
— Mnie? a to po co? począł dąsając się stary. Po co? na co? Między nimi a mną nie ma nic... nic.
— Dla czegożby się i z obcym rozmówić nie można? rzekł Pierzchała. Wszak, jeśli się nie mylę — pan Łukasz...
— Łukasz i Czermiński — odezwał się ponuro, kijem stukając o ziemię stary. A cóż z tego? co z tego? Po co?
I odwróciwszy się od Pierzchały, spuściwszy głowę, szedł dalej, ale ten był uparty i w ślad za nim postępował. Kilkanaście kroków uszedłszy, Łukasz się odwrócił, spojrzał, kij podniósł, pogroził nim.
— Będziesz mnie ty śledził? zawołał.
— A — muszę, odparł Pierzchała — tak mi przykazano. Jestem na usługach p. Czermińskiego, a ten mi polecił pana zabrać do dworu — to nic nie pomoże...
— Gdybym nie chciał, toby mnie żaden taki truteń, pasorzyt jak ty, nie zmusił. Rozumiesz? począł pan Łukasz. Ja was wszystkich znam, i ciebie...
Mruczał coś niewyraźnie.
— Dla czegobyś pan odmawiał do dworu zajść? hę? dla czego? Toć się tam panu złego nic nie stanie, a rozmówić się, grzecznie, pięknie — korona z głowy nie spadnie.
Oburzony odwrócił się znowu stary i krzyknął:
— Grzecznie, pięknie ja gadać nie umiem, gęby nie mam smarowanej miodem jak wy dworacy... rozumiesz?... Ja do niego nie mam nic — i on do mnie...
— Ale — panie Łukaszu...
Nie odpowiedział już stary. Pierzchała jednak w pewnem oddaleniu, na długość dwóch kijów przynajmniej, szedł za nim ciągle.
Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/443
Ta strona została skorygowana.