Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/446

Ta strona została skorygowana.

Czy się to godzi? Przyznajcie się raczej — do tego co prawda. Nie o starego stryja wam tak chodzi, ale o to, ażeby stary, obdarty Czermiński, wielkim panom wstydu nie czynił, włócząc się po świecie. Wyście panami z łaski nieboszczyka, co sobie chleb od gęby dla was odejmował — więc wstyd wam mojej siermiężnej taratatki. Ot co! ot co! Taka litość wasza! Już ja was znam... Do Zamoroczan go — i niech ludzkie oczy nie widzą...
— Nie znacie nas — przerwał silnie Maurycy — a oskarżacie niesłusznie. W tej samej taratatce siermiężnej, proszę was tu — do nas, choćby sto osób było... ja ani nikt z nas ubogiego krewnego się nie zawstydzi...
Tak jest!
Powiedział to gwałtownie Maurycy; głos mu się zmienił, był teraz podobny niemal do ojca, i to podobieństwo musiało uderzyć starego Łukasza, który po raz pierwszy zmieszany mocno, umilkł.
Rękę przyłożył do wąsów, potem się pogładził po głowie — i bąknął:
— Ale — ale...
Mówiąc wpatrywał się w Maurycego, który żywo przechadzał się po pokoju.
— Wszystko co stryj mówiłeś, płynie z jakiegoś gniewu — którego ja przyczyny nie wiem i wiedzieć nie chcę, bo ja na ten gniew zasłużyć nie mogłem. A jeśli dotyka on zmarłych rodziców — jednego z nich — nie godzi mi się oń pytać. Ja sędzią ojca i matki być nie mogę...
Za co gniew ten ma spływać na dzieci?
Powiadasz stryj, że my się was wstydzimy — tak nie jest. Wy nas krzywdzicie, i to nam przykro... Ludzie w istocie powiedzieć mogą: „Patrzcie na biednego starego, ma bogatych krewnych, nie chcą spełnić obowiązku.“ I osądzą nas, gdy to wy win-