Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/447

Ta strona została skorygowana.

niście, że przez dumę czy niechęć nic od nas przyjąć nie chcecie.
Stary Łukasz mruczał:
— O mnie na świecie nie wie nikt, ktom i com za jeden...
— Ale my dziś wiemy... za cóż nas karzecie?
— Za co? o! nie darmo! ozwał się Łukasz — bądź pewien...
I począł wzdychać, a niewyraźnemi wyrazy szemrać:
— Tak! pójść do was... patrzeć na to co się u was dzieje? Jużem ja tego skosztował i struł się...
— Gdzie? jak? spytał Moryś.
— Ty tego nie wiesz — co mam skrywać! mówił Łukasz. Dostałem się po pogrzebie nieboszczyka brata do Warszawy, nie chcąc siedzieć w Zamoroczanach... Co myślisz? byłem stróżem, tak — stróżem w pałacu pana synowca Leona... Patrzałem na jego życie i życie tego łotrowstwa, co go otaczało i ssało...
Kara boża... kara boża... ząb za ząb! Patrzałem na tę Sodomę i Gomorę... na ich romanse i krygi... a gdy cierpliwości raz nie stało... dałem jednemu łotrowi naukę po grzbiecie... aż mu krwi utoczyłem!
Powiedzieli że ze wschodów spadł!...
Rozśmiał się gorzko p. Łukasz...
— Spadł, spadł mój kij na łeb tego złodzieja... Ot na com patrzał u was... ot na co!
Maurycy, dla którego były to rzeczy nowe — osłupiał — nie mógł zrozumieć...
— Mój stryju — rzekł: nieszczęśliwy Leon za swą płochość pokutuje... Nie tyle tam może jego winy, jak tych, co go otaczali.
— A nie mógł ich rozpędzić? Cóż to on? lalka woskowa?
Maurycy zmilczał.