Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/448

Ta strona została skorygowana.

— To człowiek upadły i przepadły, mówił stary — ja ztamtąd idę, ja wszystko wiem. Wy nie wiecie może jak tam stoją sprawy — ja mam szwajcara znajomego w ich domu... Cały świat o tem mówi. Srom dla nazwiska! Żona miała się rozwodzić i iść za tego galanta, com ja go kijem pobłogosławił... ale nie... woleli inaczej. Inny tam teraz jako przyjaciel z workiem przy jejmości, a pan Leon na komornem, na pensyi, i żony, co się jego żoną zowie — nie widuje... Kto inny u niego gospodaruje!
Począł pan Łukasz walić kijem w podłogę...
— Tak! tak!
Maurycy stał jak trup, załamał ręce...
— I ja nie mam mieć żalu do tych, co go na bałwana takiego wypieścili? ja mam na to patrzeć i moje łzy chlebem waszym ocierać?...
A! niech mnie Bóg broni...
— O połowie tych nieszczęsnych spraw anim wiedział, odezwał się Maurycy. Radźmy razem, mój stryju — ratujmy go!
— Jego? ratować? podchwycił Łukasz. Jak? związanego chyba wsadzić do klatki? trzymać na łańcuchu? Jak? jego ratować? Człowieka co się sam nie ratuje — i Pan Bóg nie może... To truteń ostatni...
— Przecież coś poradzić można? rzekł zbliżając się ku niemu Maurycy. Na miłość bożą! ja coś nie coś słyszałem, ale jestże to wszystko prawdą co mówicie?
— Jak mnie widzisz żywego, prawdą jest wszystko — zawołał bijąc się w piersi pan Łukasz... Ten, któregom pobił, to hrabia Teofil, siostrzeniec księcia... Ten, co dziś tam gospodaruje, to baron jakiś Michelis... Niechby ją byli rozwiedli — niechby z nią razem poszła matka, ten stary rajfur obrzydły i książę kochany... a Leona w kuratelę...
— Stryju — przerwał Maurycy — widzicie jak nam użytecznymi być możecie. Zostańcież z nami —