Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/451

Ta strona została skorygowana.

gdzieś widywał. Nie mógł sobie przypomnieć. Policzki mu się okrywały rumieńcem.
— Piękny stryj! mówił w duchu. Mieli go tu po co koniecznie prosić! Gdzie ja go widziałem? gdziem ja go mógł spotykać?
I kołując z wolna, począł się zbliżać ostrożnie, a wpatrywać bacznie. Pan Łukasz w miarę jak Leon się zbliżał, usuwał się od niego... To nie pomogło; oglądał go od stóp do głowy Leoś, ramionami ruszał — nie mógł w końcu wytrzymać,
— Za pozwoleniem, rzekł — mnie się zdaje, że ja pana... stryja — gdzieś widziałem:
Wytrzymawszy go długo w oczekiwaniu odpowiedzi, pan Łukasz się odezwał głośno, z naciskiem:
— A pewnie! pewnie! Mnie się różny chleb zdarzał po świecie — bo ja się żadnej pracy nie wstydzę. Mam tylko dwie ręce... używam ich jak mogę... Bodaj czy ja w pańskim pałacu nie służyłem za stróża.
Milczenie straszne, długie nastąpiło po tych słowach; panu Łukaszowi pogardliwie się twarz śmiała.
— A widzicie państwo — dodał — jak to niebezpiecznie, choćby stryja tak wziąć nie pytając z ulicy... Może się to trafić co tu... w stryju rodzonym, rodzoniuteńki stróż!
Podkomorzy parsknął — Leon blady, strwożony, zawstydzony, nie wiedząc czy to był żart, czy szyderstwo z niego, kłamstwo czy prawda — cofnął się powoli. Jeden Maurycy wcale nie okazał zdumienia ani wstydu.
Pierzchała oburącz porwawszy się za głowę, w kąt się schował...
— Oryginał! rzekł podkomorzy — proszę Malwisi posadzić pana Czermińskiego przy mnie — ja lubię takich ludzi... A teraz — każcie dać wódki!