Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/453

Ta strona została skorygowana.

nogami silnie i wskazał na drzwi... Nie pamiętał jeszcze, by do takiej go co doprowadziło wściekłości.
Z gniewu i wstydu na łzy mu się zbierało. Czuł się nieszczęśliwym, najnieszczęśliwszym. Świat mógł na niego i żonę mówić co chciał, — pod atłasami i aksamitem dziać się mogło co... los dał — ale mieć stryja w takiej kapocie i butach — który służył za stróża — tego znieść stoicznie nie umiał Leon. Dobijał go ten cios niespodziany...
Nie miał też tu co robić więcej. Matka umarła, w Rakowcach było nudno, dzieci płaczące słychać czasem bywało z drugiego końca domu. Stół był okropny, wino nieosobliwe — po co tu miał siedzieć dłużej? Tak rozumował...
A zarazem przed oczyma stawały jego wygodne pokoiki w pałacu... wszystkie miejskie rozkosze, doskonałe śniadania u Stępkowskiego, wyborne obiady i wieczerze u Bouquerell’a... teatr... i kulisy... towarzysze zabaw i zielonego stolika — tryb życia uregulowany tak, że jedna rozrywka nieprzerwanie następowała po drugiej. Westchnął. Tu żywot był nie do zniesienia? Ludzie zabrukani i przemierźle cnotliwi, niewiasty bez wdzięku i szyku... poubierane w zaprzeszłoroczne suknie i kapelusze. Oko, ucho, wszelki zmysł nieprzyjemnie raziły wszystkie fenomena wiejskie... Trzeba było jechać — uciekać... zapomnieć.
Do późna tak rozmyślając, dosiedział Leon u siebie. Wieczór już był, gdy do niego wszedł Maurycy. Podkomorzy był odjechał; pan Łukasz dawszy się skłonić do pozostania, właśnie się rozkwaterował na górze w starym domu.
Gdy Moryś wszedł — podniósł głowę ciężką od troski pan Leon...
— A! zawołał — powinszować ci potrzeba wynalezienia stryja! Słowo daję!