Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/454

Ta strona została skorygowana.

Maurycy siadł powoli, przysuwając sobie krzesło.
— Stryj jest najprawdziwszy w świecie, rzekł — nie ma na to rady...
— Przyznam ci się... Wiesz? ale to nie żart — on w istocie był u mnie stróżem w kamienicy!... Romans! słowo daję! historya z Tysiąca nocy...
— Przecie i takie się trafiają — na żywym świecie... Masz tego dowód — mówił spokojnie Maurycy.
— Nie ma co mówić — przyjemny — dodał Leon. Trzeba tylko tego, ażeby się to po Warszawie rozgłosiło — nigdzie oczu nie można będzie pokazać.
— O! mój Leonie — zawołał Maurycy — gdybyśmy to tylko jedno mieli do wstydzenia się!...
Wyrwało mu się to mimowoli, w pierwszej chwili pożałował, że się z tem wygadał, sądząc, że Leon uczuje i weźmie do siebie. Tak się jednak nie stało — pozostał obojętny. Maurycy któremu leżało już na sercu rozmówić się z nim otwarcie, przysunął się do niego, i kładąc rękę na kolanach, począł poważnie.
— Trzeba, abyśmy szczerze pomówili o twoich interesach...
— Moich? obojętnie odezwał się Leon. A! proszęż cię, ja interesów w ogóle cierpieć nie mogę, zbyłem się ich, żadnych już nie mam... Wiesz zresztą wszystko — został mi majątek... w ziemi, no! i kilkanaście tysięcy rubli.
— Ale — położenie twoje? spytał Maurycy.
— Jak najprostsze: jestem zupełnie swobodny...
— Żyjesz tak jak na łasce żony i obcego człowieka, który tam gra dziwną rolę, a ty jeszcze przykrzejszą, — odezwał się wreszcie Maurycy, chcąc wywołać choćby gniewem — jaśniejsze określenie położenia. Jest to upokarzające dla ciebie, dla nas... i dziwię się, że ty tego nie czujesz, a nie myślisz jak się z tego otrząsnąć.