Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/455

Ta strona została skorygowana.

Zagadnięty w ten sposób Leon, który siedział spokojnie, zerwał się z krzesełka, ręce włożył w kieszenie i chodzić począł krokiem szybkim. Potem stanął przed bratem.
— Wy patrzycie na życie miejskie, rzekł gniewnie, z waszego ciasnego stanowiska wiejskiego... Co komu do tego, jak ja sobie moje familijne życie urządzam? Kto u mnie bywa, jak ja jestem z żoną, kto mojemi interesami się zajmuje — to do nikogo nie należy... Nie rozumiem tego wciskania się w cudze sprawy?
— Ale dla nas twoje sprawy cudzemi nie są — rzekł Maurycy, Tak jak jest zostać nie może... Musimy stać wszyscy na straży honoru rodziny... Jesteś żonaty i nie masz żony... No, to rozwiedź się z nią — ale patrzeć obojętnem okiem na jej stosunki, jawne dla całego świata.
Leon się zatrząsł...
— Dla nikogo nic nie jest jawnem! A! to mi się podoba! Będziecie mi przepisywali jak mam żyć z żoną! W mieście małżeństwa są inaczej pojmowane... swoboda zupełna... To staroświeckie są przesądy!
Plótł wzburzony Leon.
— Chcesz mnie chyba temi przymówkami wypędzić od siebie...
— Kochany Leonie — zawołał Maurycy: przeciwnie — chcę, byś tu został, otrząsł się z tych ohydnych więzów, poczuł fałszywe położenie, w jakie cię źli ludzie i twoja lekkomyślność wtrąciła — i począł nowe życie...
— Gdzie? na wsi? rozśmiał się Leon. A! dajcież mi pokój! Jabym tu w tych nudach waszych, wśród tej pedanteryi obyczajów — nie wyżył miesiąca...
Maurycy chwycił się za głowę.
— Leonie! zawołał gorąco — na miłość bożą — miarkuj się! upamiętaj — zlituj nad sobą!