Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/456

Ta strona została skorygowana.

— O cóż więc idzie? o co właściwie idzie? gniewnie wtrącił Leon. Przyznaję się, że nie rozumiem. Jestem pełnoletnim, zdaje mi się...
— I starszym odemnie — rzekł Maurycy. Ale wpadłeś w sidła ludzi, w społeczność, której szkarady nie widzisz... Powtarzam ci: tak pozostać nie może. Gotów jestem do ofiar — pomogę ci, ale te związki potargać trzeba...
Leon milczał... zaczął znowu przechadzać się zasępiony i gniewny.
— Chcesz chyba, bym wyjechał natychmiast... Dosyć już tego...
— Więc ty nic nie widzisz?.
— Nie widzę nic — tak — ślepy jestem — z przymuszonym śmiechem odparł Leon...
A po chwili począł żywo:
— Cożeście upatrzyli w mojem życiu? Żonie się znudziło ze mną, jak mnie z nią — daliśmy sobie wzajemną swobodę. Co mi do tego, że ona lubi towarzystwo jakiegoś barona? I co mi to szkodzi? pytam. W całym cywilizowanym świecie tysiące podobnych przykładów... Śmieszny jest, kogo to razi!
— Leonie! przerwał Maurycy...
Leoś zmienił ton na szyderski.
— Moryś, moje dziecko — dajże ty mi pokój. Ja życia zmieniać, z którem mi wygodnie, dla fantazyi waszej nie myślę! C’est dit...
Po tej rozmowie zakończonej w sposób tak osobliwy, nie było co mówić z Leonem... Maurycemu zdawało się, że rozmowa poskutkować może później, przerwał ją.
W istocie Leon chodził wzburzony — i widać było, że go dotknęła. Jakiś czas milczeli.
— Chciałbym się wybrać jak najrychlej do Warszawy — rzekł Leoś. Zawadzam wam tutaj, a szczerze mówiąc, i sam się nie bawię. — Ty zupełnie zar-