Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/457

Ta strona została skorygowana.

dzewiałeś, dobrze ci w tej atmosferze... ale ja — potrzebuję innej... Muszę powracać...
— Po tak długiej niebytności, pozostańże choć kilka dni z nami — prosił Moryś — ponudź się chociażby, życie miejskie będzie ci lepiej smakowało. Chciałem na seryo mówić z tobą o twoich interesach.
— Nie mam żadnych interesów! ruszył ramionami Leon... O czemże mówić?
— Są długi na twoim majątku?
— Długi? ale jakiż u nas majątek bez długów? Toby było śmieszne. Naturalnie, że mam długi. Bank, tego nie liczę, bo to się amortyzuje... prywatne tam jakieś także.
— Ile tego?
— A! proszęż cię! nudny bo jesteś! Mogęż ja to wiedzieć! Rządca ma spis. To wiem, że mi nigdy nic nie daje...
— A więc nic nie masz, tylko tytuł dziedzictwa? rzekł Moryś.
— To są rzeczy énudne — jak mnie kochasz — daj mi pokój. Zabijasz mnie tem...
— A ty się zabijasz tą lekkomyślnością — majątek ci zabiorą!
— No — to zabiorą.
— Cóż zostanie?
— Czyste moje ośmnaście tysięcy rubli, dostateczne z biedy na kawalerskie życie — Aprés moi le déluge! To mój system — mówił Leon — ja nie jestem, jak ty, urodzony do robienia pieniędzy, ale do używania.
Maurycy zbity znowu, przerwał i tę rozmowę; nie było sposobu mówić z nim seryo...
Wyszli wkrótce do herbaty — Leon w salonie pozostał milczący i zachmurzony. Malwina próżno go jakąś starała się rozerwać rozmową; odpowiadał